niedziela, 8 maja 2016

Rozdział I: Malfoy Manor

 ROZDZIAŁ I 
Malfoy Manor
____________________________________________

          Kiedy ze snu wybudzają ją okrzyki, wie, że coś jest nie tak.

          Nie, żeby ciągle podniesione głosy i mrożące krew w żyłach dźwięki były czymś nowym w Malfoy Manor, zwłaszcza, od kiedy przetrzymuje się tutaj członków Zakonu Feniksa bądź też jego zwolenników. Rezydencja już dawno zmieniła się w cyrk, a wszyscy ci ludzie - winni czy też nie - odgrywali główne role w przedstawieniu. I nic nie było w stanie ich uratować. Więc padali - jedno ciało po drugim, kropla krwi goniąca kolejną, powoli zlewająca się w kałużę. Echo ich cichych modlitw odbijało się od murów posiadłości, a Dafne słyszała bardzo wyraźnie każdą z nich - i czasem, tylko czasem, modliła się razem z nimi.

          Ale teraz jest inaczej.

          Liczyła upadające zwłoki zbyt dokładnie, by sądzić, że się myli. Wszyscy przetrzymywani ludzie byli już nieżywi. Bellatrix nigdy nie trzymała nikogo przy życiu dłużej, niż tydzień, zwłaszcza, kiedy nie miał dla niej żadnych informacji, a to zdarzało się bardzo często. Od kiedy zapasy Veritaserum skończyły się, a Severus Snape był zajęty czymś innym, wszyscy więźniowie okazali się bezużyteczni. Nikt z nich nie zamierzał zdradzić. I to sprawiało, że w krótkich momentach dziewczyna ich podziwiała. Walczyli do końca, stawiając czoła śmierci. To gryfońskie i głupie, ale nadal godne podziwu.

           Teraz jest inaczej. Dafne nie słyszy krzyku ofiar - on jest inny. Krzyk człowieka, który umiera, jest zrozpaczony, dobity przez świadomość, że to nieuniknione; dobity przez wiedzę, że jego ciało nigdy nie zostanie odnalezione, a on nie miał szansy pożegnać się z najbliższymi. Tak wygląda życie przeciwników Czarnego Pana. Tak wygląda ich śmierć. Tutaj nie ma litości. Czerń pochłania cię całego i nie ma żadnych szans na ucieczkę. Momentami Dafne czuje się, jakby i ona była tu więźniem. I może nim jest, przez cały czas.

          Podnosi się i zerka kątem oka na łóżko Astorii. Dziewczyna śpi, obrzucona swoimi długimi, jasnymi włosami. Nawet z daleka i w ciemności Dafne potrafi dostrzec, jak krucha i blada stała jej siostra. Ciężkie czasy dotyczą ich wszystkich - nawet tych, którzy z własnej lub przymuszonej woli odpowiadają się po ciemnej stronie. Greengrass wie, jak przerażona jest młodsza dziewczyna. Wie, ile kosztuje ją mieszkanie pod jednym dachem z nim. Wie, że za każdym razem, kiedy puste ściany rezydencji wypełnia przeraźliwy krzyk, wstrzymuje oddech. Widzi wszystko. Ale to nie ma znaczenia, ponieważ nie potrafi jej pomóc. Stąd nie ma ucieczki.

          — Astorio — mówi cicho i nie poznaje własnego głosu. Jest zachrypnięty, wyprany ze wszystkiego - nawet ze złości, która jeszcze tydzień temu wypełniała całe jej serce. Nie czuje nic. — Astorio, wstawaj — powtarza, tym razem głośniej, jednocześnie podchodząc do sąsiedniego łóżka. 

          Coś jest nie tak. Krzyki są coraz głośniejsze, a jej serce bije coraz mocniej. Szturcha delikatnie Astorię i niemal wzdycha z ulgą, kiedy Ślizgonka w końcu uchyla powieki, a ona może zobaczyć w ciemności błysk jej jasnych oczu. Astoria chce coś powiedzieć, ale Dafne szybko kręci głową i przykłada palec do ust, dając znak, by była cicho. Młodsza Greengrass marszczy brwi, ale jej wątpliwości zostają rozwiane, kiedy krzyki stają się głośniejsze, a one słyszą donośne, wyraźne kroki, dochodzące z korytarza.

          Nikt nigdy tu nie przychodzi.

          Zostań tu i nie ruszaj się.

          Blondynka kiwa głową i zgodnie z poleceniem zostaje w łóżku, podczas kiedy starsza z sióstr podnosi się i patrzy z wahaniem w stronę rzeźbionych drzwi. Nienawidzi ich. Zna każdą ich wypukłość na pamięć. To one ją tu trzymają. Minął tydzień, od kiedy rodzice przyprowadzili je właśnie tutaj, do domu, gdzie ostatnimi czasy zatrzymał się sam Czarny Pan. Dafne wyczuwała jego obecność - ściany były chłodniejsze, powietrze gęstsze, a każdy, nawet najmniejszy szept słyszalny z lochów aż tutaj, na pierwszym piętrze. Ale teraz odszedł. To sprawiło, że tortury były gorsze, jako, że robotę przejęła wariatka Lestrange. Każdej nocy Astoria budziła się przez koszmary - nękały ją, od kiedy słyszała krzyki umierających i jedno zaklęcie, w kółko i w kółko. Avada Kedavra.

          Dafne, nie idź tam mówi błagalnym głosem dziewczyna.

          Ale Dafne nie słucha.

          Staje powoli przed drzwiami, patrząc na nie z wahaniem, jakby ich dotyk palił. Powoli przykłada do nich dłonie, a potem przysuwa głowę, chcąc usłyszeć więcej, niż pozwalają na to grube ściany. Ale nie słyszy nic. Zupełnie, jakby wszystko w ciągu ułamka sekundy ustało, albo przez cały czas działo się jedynie w jej głowie. Wstrzymuje oddech i bardzo powoli odwraca się do Astorii. 

          I to ostatnie, co widzi, ponieważ nagle drzwi zostają gwałtownie otwarte, a przed Ślizgonką staje bardzo znajoma osoba. 

          — Malfoy?

          Odsuń się, Greengrass, i siedź cicho rzuca natychmiast blondyn, delikatnie odpychając ją w tył i niemal bezszelestnie wsuwając się do środka. 

          Dafne mruży oczy, ale posłusznie przesuwa się

          Wie, co zaraz nastąpi - Astoria dostanie palpitacji serca, ponieważ och, Merlinie, to przecież Draco. Nie od dziś starsza z dziewcząt wie, że druga się w nim podkochuje. I jeśli ma być szczera, nie widzi w tym niczego dziwnego. Malfoy jest przystojny, wysoko postawiony w całej tej popieprzonej hierarchii i całkiem inteligentny. No i jest przyszłym mężem Astorii. Dzięki temu Dafne może czuć się spokojnie - wie, że nie będzie musiała leczyć złamanego serca siostry, ponieważ niezależnie od tego, czy blondyn darzy ją jakimś pozytywnym uczuciem, będzie musiał ją poślubić. To całkiem wygodne.

          Ślizgon przez jakiś czas stoi nieruchomo, lekko pochylony, patrząc przez niewielką dziurkę od klucza. Dafne znajduje się wystarczająco blisko, by widzieć, jak jego dłonie drżą oraz słyszeć, że jego oddech staje się płytki. 

          Miała rację - coś jest nie tak.

          — Malfoy, co się dzieje?

          — Nie wiem — odpowiada. — Matka kazała przyjść tutaj i nie wychodzić, dopóki nie wróci. Coś jest na rzeczy.

          Myślisz, że to Zakon Feniksa?pyta szeptem i chociaż w myślach błaga, aby odpowiedź brzmiała "nie", wie doskonale, że jej prośby nie zostaną spełnione

          Chłopak kiwa krótko głową.

          Nie sądzę, że ktokolwiek inny byłby na tyle bezmyślny, by się tu pojawić. Tylko te gryfońskie szumowiny mają samobójczy odruch

          — Przecież piszą się na pewną śmierć — mówi niepewnie, a jednocześnie bardzo wyraźnie Astoria, która nagle stanęła obok. Dafne mierzy ją wzrokiem; prosiła, aby się nie ruszała. — Jest tu zbyt wiele... naszych.

         Naszych. Zabawne, jak szybko blondynka przeszła z "nigdy nie poprę poglądów mordercy, nawet, jeśli jestem Ślizgonką", do "Śmierciożercy to nasi ludzie, jesteśmy jednymi z nich". Dafne niemal kręci z niedowierzaniem głową - ostatecznie powstrzymuje ten odruch. Nie ma prawa oceniać Astorii. Nigdy nie były wystarczająco blisko, by mówić sobie, jak powinny żyć i jakimi poglądami się kierować. Mimo wszystko teraz patrzy na siostrę z dystansem, jakiego nigdy nie powinna odczuwać i wyobraża sobie rzeczy, których nigdy nie powinna mieć przed oczami. Widzi Astorię pełną żądzy krwi, podobną do Bellatrix Lestrange; zabijającą ofiary z zimną krwią; wypowiadającą śmiertelne zaklęcie niemal z taką lekkością, z jaką matka opowiada dziecku bajki. I to ją przeraża, więc postanawia szybko oderwać wzrok od młodszej Greengrass. Nigdy przecież nie chciała widzieć jej w tym świetle. Nigdy nie chciała wiedzieć, że i jej siostrę pochłonął mrok.

           — To chyba dobrze, nie? kpi blondyn. O to w tym wszystkim chodzi, Astorio. O zabijanie naszych wrogów. 

          — Nie uważasz, że jest za młoda, żeby mówić przy niej takie rzeczy? Ona ma piętnaście lat, do cholery syczy pospiesznie szatynka, odruchowo stając pomiędzy Smokiem, a siostrą. Bo do samego końca będzie trzymała światło w Astorii, nawet, jeśli jest ono nikłe i niemal całkiem wyblakłe.

          — A ty nie uważasz, że powinna wiedzieć? Ty masz siedemnaście, to niewielka różnica, więc nie zgrywaj dorosłej, Greengrass.

          — Nie mieszaj się w nie swoje sprawy dodaje blondynka, wysuwając się zza jej ciała.

          Więc się nie miesza.

          Ignoruje dalszą rozmowę dwójki przyszłych małżonków, jakkolwiek idiotycznie to brzmi, i podchodzi do okna. Widok jest inny, niż w jej rodzinnym domu - o ile tak można nazwać rezydencję, w której się wychowała. Dom to przecież ciepło, miłość i rodzina - coś, czego od zawsze jej brakowało. A może po prostu wmawia sobie, że tego potrzebuje - nie wie. Ogród Narcyzy Malfoy jest piękny i zadbany; jej matka nigdy nie miała czasu, by dbać o rośliny, a nawet skrzaty domowe nie mają tak dobrej ręki, jak pani Malfoy. Momentami Dafne żałuje, że nie może wyjść na zewnątrz i położyć się na zielonej trawie, wdychając zapach wszystkich kwiatów. Lucjusz nie pozwala nikomu z nich opuszczać sypialni w obawie, że zobaczą zbyt wiele ciał i krwi. I może tak jest lepiej.

          Kiedy patrzy na czarne róże, przez moment myśli o Pansy Parkinson, swojej dobrej koleżance, z którą w Hogwarcie dzieli dormitorium. Może nie są jakoś bardzo zżyte, ale Ślizgonka jest chyba najbliższą osobą, jaką szatynka posiada. Niewiele ze sobą rozmawiają, a kiedy już to robią, zazwyczaj naśmiewają się z panienek wzdychających do chłopców z ich roku, ale jest między nimi nić porozumienia. I właśnie ta cienka nić sprawia, że Greengrass zastanawia się, co Pansy teraz robi. Jej ojciec nie bierze udziału w całym tym żałosnym przedstawieniu Śmierciożerców. Nigdy nie pozwolił wypalić sobie Mrocznego Znaku na skórze, a przynajmniej tak mówi brunetka. Jej życie musi być prostsze. Nie jest zmuszona do przebywania tutaj, w miejscu, od którego każdy najchętniej by uciekł, nigdy nie odwracając się od siebie. Dafne zazdrości Pansy; zaciska powieki, obejmując swoją kruchą sylwetkę ramionami i wycisza się na moment, chcąc słyszeć jedynie bicie swojego serca, nic więcej. Ale głosy Malfoya i jej siostry są zbyt głośne, wdzierają się boleśnie do jej głowy, a ona nie pragnie niczego więcej, niż ucieczki. A ta jest nieosiągalna. 

          Nie orientuje się nawet, kiedy w sypialni pojawił się Blaise Zabini. Kiwa delikatnie głową, patrząc mu w oczy, a potem wzdycha cicho i wraca na swoje łóżko; chce zasnąć, bo tylko sen pozwala jej odejść z tego miejsca. Blaise zajmuje miejsce obok, tuż przy jej nogach, ale Dafne to nie przeszkadza. Zabini jest inny, niż jego przyjaciel. Ciemnoskóry Ślizgon słynie z tego, że niewiele mówi i ma szacunek - coś, czego Draco Malfoy nigdy nie zrozumie. Więc Dafne szanuje jego. Blaise jest jedyną osobą, której towarzystwo w tym miejscu jej nie przeszkadza. Gdyby mogła, wyrzuciłaby stąd nawet Astorię. Potrząsa głową; nie powinna tak myśleć. 

          W porządku? pyta cicho Zabini, a blask księżyca wpadający do pomieszczenia przez okno oświetla jego ciemne oczy.

          Dafne kiwa głową.  

          — Słuchaj, myślę, że prędzej czy później ktoś z nich dostanie się do tego pokoju. Widziałem, jak przedzierali się przez bramę. Było ich cholernie dużo, a od kiedy nie ma tu Pana, jesteśmy słabsi...

          — Chyba nie mówisz poważnie, Blaise wtrąca na pół rozbawiony, na pół sarkastyczny głos Malfoya. Czasem jedyne, czego Dafne pragnie, to to, by ten przygłup nie wypowiadał się przy każdej możliwej okazji. Jesteśmy silniejsi, niż kiedykolwiek. A kiedy tu wejdą, to chyba proste, prawda?

          Greengrass marszczy brwi, przyglądając się jego białym włosom, które nadal mają ten sam połyskujący, wyblakły kolor, nawet w ciemności.

          Zabijemy.

*********

         Dostanie się do środka Malfoy Manor z pewnością nie należało do najprostszych. Potrzebowali dwudziestu ludzi do złamania zaklęć obronnych. Jeden zginął. Ale udało się - wtargnęli do środka i wpadli prosto w krwawą masakrę.

          To jego pierwsza akcja; nigdy wcześniej nie widział takiej ilości krwi. I może to przerażenie ogarnia jego ciało, a może to dziwne podekscytowanie i świadomość, że skoro tu jest, Moody mu ufa. To największa nagroda, jaką mógł otrzymać po długim kursie aurorskim.

          Widzi tylko zieleń. Słyszy wypowiadaną w kółko formułę jednego zaklęcia. Obrzydzenie wypełnia go całego. Do tej pory nie dopuszczał do siebie myśli, że podczas tej akcji ktokolwiek z nich mógłby zginąć. Teraz, stojąc tutaj i przyglądając się temu wszystkiemu, wie, że przez cały ten czas oszukiwał samego siebie. To prawdziwa wojna na śmierć i życie. Zabijasz albo sam umierasz. Krzywi się i rzuca Drętwotę w kierunku Greybacka, który prawie rzuca się na Arthura Weasleya; rudowłosy mężczyzna kiwa z wdzięcznością głową, a potem wbiega w sam środek walki. 

          Plan jest prosty - oni odwracają uwagę Śmierciożerców, a on zakrada się do lochów, piwnicy, czy jakiegokolwiek podziemnego miejsca, gdzie - jak podejrzewają - przetrzymywani są wszyscy czarodzieje, którzy w ostatnim czasie zaginęli. A przynajmniej ci, którzy przeżyli. Patrzy na szalony uśmiech Bellatrix Lestrange, która właśnie rzuca kolejną avadę w kierunku Kingsleya Shacklebolta. 

          I w myślach modli się, by na dole nie zastać samych zwłok. 

          To zabawne, jak szybko udaje mu się zejść w podziemia wielkiej rezydencji. Przez krótki moment myśli nawet, że to zdecydowanie zbyt proste i prawdopodobnie za rogiem czeka go śmierć. Potrząsa pospiesznie głową, wiedząc, że za takie myślenie Nimfadora już dawno przyłożyłaby mu w nos. Mimowolnie uśmiecha się pod nosem. 

          Ściany łudząco przypominają te w lochach Hogwartu - zimne, wilgotne, wykonane z kamienia. Ma wrażenie, że cofnął się w czasie i znów jest beztroskim nastolatkiem, który przechadza się korytarzami zamku po dwudziestej pierwszej, podekscytowany tym, że robi coś nielegalnego i może zostać złapany. Wspomina te czasy jako najlepsze w jego życiu. Hogwart zawsze pozostanie jego prawdziwym domem.

          Niemal prycha, kiedy widzi cele. Malfoyowie na czele z Voldemortem zrobili sobie tu więzienie. Kraty są grube, mocne jak diabli; przełyka ślinę, kiedy widzi pierwsze zwłoki. Charity Burbage. Nauczycielka mugoloznawstwa. Jej ciało jest wygięte pod dziwnym kątem, rzucone bezlitośnie na zimną, twardą posadzkę. Na twarzy dostrzega ukąszenia, prawdopodobnie węża, o którym już słyszał - Nagini. Rany i krew są zaschnięte, tak, jak ślady łez na policzkach kobiety. Przełyka ślinę i ociera twarz, dopiero teraz pojmując, jakie otrzymał zadanie. Przyszedł tu, by spisać straty, nie ratować tych, którzy przeżyli. A Moody doskonale o tym wiedział.

          — Przybyliśmy za późno szepcze do samego siebie i schyla się, by palcami delikatnie zamknąć oczy kobiety. Przepraszam, pani profesor.

          Ale to nie koniec. Koszmar zdaje się dopiero zacząć, ponieważ z każdym krokiem dostrzega coraz więcej ciał, coraz więcej kuż krwi. Staje w bezruchu, niezdolny do wykonania kolejnego kroku, pełen obaw. Jak mogli tak długo zwlekać? Dlaczego pojawili się tu wtedy, kiedy było już po wszystkim? 

          Nie został nikt. Wszyscy są martwi.

          Powrót do wielkiego holu, gdzie toczy się walka, jest równie prosty - teraz już rozumie, dlaczego nikt nie próbował go zatrzymać. Podziemia Malfoy Manor już dawno zostały pochłonięte śmiercią niewinnych ludzi, przepełnione ich czystą krwią. Nick patrzy prosto w oczy Alastora Moody'ego, który najwyraźniej pojawił się tu z kolejnymi ludźmi z Zakonu Feniksa, a potem kręci głową i spuszcza wzrok, wiedząc, że nie wytrzyma spojrzenia aurora. Przecież miało być inaczej. 

          Avada Kedavra! słyszy i pada na ziemię, ledwo uchylając się przed śmiertelnym zaklęciem rzuconym przez Lucjusza Malfoya.
  
          — Expelliarmus! McKinnon, uważaj, do cholery! krzyczy w jego kierunku Moody, stojąc tuż obok i raz po raz rzucając kolejne zaklęcia z taką łatwością, że Nick nie potrafi oderwać pełnego podziwu wzroku. Nie od dziś wiadomo, że Szalonooki to jeden z najlepszych aurorów w Wielkiej Brytanii, ale widzieć go w akcji - to dopiero coś. Nikt?

          Nim odpowiada, podbiega do nich Kingsley

          Musimy się stąd wydostać, ich jest coraz więcej sapie, wyraźnie zmęczony zaklęciami, prawdopodobnie zraniony, ponieważ Nick dostrzega krew na jego szacie. 

          Nie wyjdę bez niczego odpowiada Moody, rozglądając się. - Potrzebujemy kogoś z nich.

          McKinnon marszczy brwi. 

          No co tak patrzysz? mruczy auror, rzucając pod nosem zaklęcie plączące język na jednego ze Śmierciożerców. Uśmiecha się do siebie z wyraźnym zadowoleniem. Podobno trzymają tu dzieciaki tych szumowin. Jak weźmiemy jedno, będziemy mogli...

          Oszalałeś? wtrąca Remus Lupin, walczący właśnie tuż obok. Pokonuje swojego przeciwnika zwyczajną Drętwotą, a potem podchodzi bliżej. Nie jesteśmy jak oni. Te dzieci są niewinne, zupełnie jak Harry, Ron...

          Uważaj, bo się rozczulę warczy w odpowiedzi Szalonooki. McKinnon, idź na górę. Tylko nie bierz Malfoya, to dopiero jest fretka...

          Jak w amoku kiwa głową, a potem rzuca się w stronę białych, idealnie czystych schodów. Członkowie zakonu osłaniają go przed zaklęciami popleczników Voldemorta, a adrenalina w jego żyłach sięga szczytu. 

          A kiedy jest na górze, wszystko cichnie.

          Pierwsze piętro niewiele różni się od parteru - równie bogato urządzone, równie nieskazitelne czyste. I chłodne; w całej rezydencji chłód bił od ścian, przypominając ten, który mrozi krew w żyłach - zupełnie, jakby pobyt Lorda Voldemorta odbił się na tej posiadłości i pozostawił po sobie ślad.      

          Stawia pewne, szybkie kroki - pragnie się stąd wydostać w tempie natychmiastowym - a potem staje przed jednymi z dziesięciu drzwi. Przymyka oczy, chcąc wsłuchać się w głosy, które mogą wydobywać się z jednego z pomieszczeń. 

          Malfoy, ty pieprzony gnoju...

          Uśmiecha się pod nosem; kolejna Hermiona Granger! Wiele nasłuchał się opowieści o słynnym Ślizgonie, do którego cały świat - nie licząc Slytherinu - pała nienawiścią. Należy dodać, że najbardziej wymyślne wyzwiska padały z ust właśnie Hermiony - tej samej, która była cicha, spokojna i grzeczna. Kręci głową i podchodzi do kolejnych drzwi, tych na końcu korytarza. Bez zbędnych ceregieli wywarza je, a potem wchodzi do pokoju, by dostrzec w nim cztery osoby. Draco Malfoy, czarnoskóry chłopak i dwie dziewczyny - blondynka i szatynka. Cztery różdżki wycelowane w jego pierś. 

          Wybaczcie, że przeszkadzam mruga do nich.

          A potem w ciągu dwóch sekund wydarza się kilka rzeczy: rzucony przez Nicka Expelliarmus wyrywa różdżkę z dłoni Draco, jego kolega rzuca nieudolnie Cruciatusa, a on łapie szatynkę - nie dlatego, że stała bliżej, ale dlatego, że widzi w jej oczach coś, czego nie ma u pozostałych. Nie potrafi tego nazwać, ale to nie ma znaczenia - unieruchamia nastolatków i wybiega z powrotem na ciemny korytarz. 

          Z gardła dziewczyny nie wyrywa się ani jedno słowo, żaden krzyk. Nic. Zdaje się, że odczuwa ulgę, będąc świadoma, że w końcu opuści Malfoy Manor. I może rzeczywiście tak jest, a może to tylko głupie zwidy Nicka - nie wie. Teraz to nie ma żadnego znaczenia. Muszą się stąd po prostu wydostać - to jest najważniejsze. 

          Ale nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli.

 *********

          Zebrania Zakonu Feniksa są teraz częstsze, niż kiedykolwiek wcześniej. Może to wysokie zagrożenie sprawiło, że są tacy ostrożni. A może chodzi o coś więcej. Po śmierci Albusa Dumbledore'a nic nie jest już takie samo. A skoro on, potężny czarodziej, poległ - kim oni są w tej grze? Ile są warci?

          Od kiedy zaszła w ciążę, ma wyraźny zakaz brania udziału w ryzykownych akcjach, narzucony przez samego Alastora Moody'ego. Podejrzewa, że nawet, gdyby mogła w nich uczestniczyć, Remus prawdopodobnie przywiązałby ją do łóżka i zabrał różdżkę, nie pozwalając ruszyć się na krok. To dość męczące, zwłaszcza dla niej - osoby, której wszędzie jest pełno. Od kiedy została aurorem, pierwsza rwała się do każdej misji - taki jej odruch. Lubiła ryzyko i wiedziała, że właśnie na tym polega jej praca. A teraz? Nie płacili jej przecież za siedzenie i objadanie się lodami, niezależnie od tego, jak bardzo to uwielbiała.

          Nimfadora przygląda się z lekkim już znudzeniem Molly Weasley, u której przyszło jej spędzać noc, jednocześnie trzymając dłoń na swoim brzuchu. Nawet, jeśli jest jeszcze całkiem płaski i nie zmienił się ani trochę, w środku jest nadzieja na jej lepsze jutro. Nie potrafi powstrzymać delikatnego uśmiechu, przypominając sobie rozczulone spojrzenie Remusa. Jej Remusa. Czasem zastanawia się, ile jeszcze czasu potrzebuje, by w końcu się do tego przyzwyczaić. Po tylu staraniach, łzach i nieprzespanych nocach naprawdę jest jej. A ona jego. Ale to nieistotne - przecież mają całą wieczność, prawda?
 
          Tonks, może powinnaś się już położyć. Jest po północy mówi Molly już szósty raz w ciągu ostatniej godziny, na co Nimfadora wywraca oczami.
  
          — Dobrze wiesz, że nie zasnę odpowiada łagodnie, nie chcąc urazić kobiety ciętym tonem, na jaki naprawdę ma teraz ochotę. Poczekam, aż Remus wróci.

          Pani Weasley kręci z dezaprobatą głową, ale już nic nie mówi. Wraca do czytania Proroka Codziennego z poprzedniego dnia, marszcząc brwi i przybierając skupioną minę, na której widok Nimfadora zawsze wybucha śmiechem. Ale tym razem nie potrafi się zaśmiać. 

          Remus powinien już tu być. Mieli tylko wejść, zabrać więźniów i wrócić. Wie, że to nie takie proste i z pewnością walka ze Śmierciożercami nie należy do najprostszych, ale Merlinie, jest kobietą w ciąży! Jej mąż powinien być tutaj, z nią. A ona powinna ryzykować życie u jego boku.

          Och, nie zadręczaj się tak mruczy Molly, przyglądając jej się badawczo. Wiem, co czujesz, Tonks. Też martwię się o Arthura, ale wiem, że wyjdą z tego cało. 

         Kiwa powoli głową, zgadzając się ze słowami rudowłosej kobiety.
  
          — Oby, Molly. Oby.

         Jej rozmyślenia zostają przerwane przez znajomy trzask towarzyszący teleportacji i kolejny, i kolejny, więc nie patrzy już na panią Weasley, a wybiega z domu, potykając się o własne nogi. Dopiero teraz uświadamia sobie, jak cholernie się martwiła. Kiedy Remusa nie ma obok niej, zamienia się w papkę nieszczęścia, pełną obaw, pozbawioną nadziei. Wszystko ustaje, kiedy wpada w ramiona Lupina, a jego ręce obejmują ją najmocniej, jak potrafią.

          McKinnon, co się stało? 

          Bellatrix rzuciła nożem wyrzuca z siebie w pośpiechu Nick, nowy w zakonie. Tonks zna go z Biura Aurorów. Marszczy brwi, kiedy widzi, że niesie nieprzytomną dziewczynę, której nie zna. Z pewnością jest jeszcze uczennicą, wygląda na jakieś szesnaście lat. Nie udało jej się zabić, ale trafiła w brzuch. 

          Stop! przerywa mu Nimfadora, odskakując od Remusa i stając na przy Nicku. - Czy ktoś może mi wyjaśnić kto to i dlaczego tutaj jest?

          Widzi, jak wymieniają między ze sobą spojrzenia - jedni zmieszani i jakby zawstydzeni, inni zupełnie niewzruszeni, obojętni. Przed oczami miga jej czerwony kosmyk jej własnych włosów więc mruży oczy, patrząc tylko na Alastora. 

          Potrzebujemy informacji, Tonks wyjaśnia cicho Lupin. Była tam, w Malfoy Manor. Może coś wiedzieć, w tej sytuacji musimy łapać się każdej okazji, żeby...

          Nie chcecie mi chyba powiedzieć, że porwaliście nastolatkę?! Kto to, do cholery, jest?

          To Dafne Greengrass. Ślizgonka, siódmy rok. 

          Patrzy ze złością na Remusa, nim wraca do Nory, by wbiec na górę i zamknąć się w jednym z pokoi.

          Wygląda na to, że Zakon Feniksa już nigdy nie będzie taki, jak za życia Dumbledore'a.